niedziela, 29 listopada 2015
Martwe kwiaty czyli krótka podróż o zmroku
Tylko w takich miejscach można spotkać tak niestosowne widoki... Kwiaty kończą tu przedwcześnie jak za życia martwy śmieć.
Z drugiej strony tu śmierć nikogo nie dziwi.
Są jednak miejsca gdzie rośliny mogą karmić swoimi owocami głodne zimą ptaki.
czwartek, 26 listopada 2015
Nalewanie i czekanie czyli policz procenty
Dziś Święto Dziękczynienia i z tej okazji odbyły się warsztaty kulinarne ze śliwką kalifornijską. Cook Up po raz drugi, tym razem z szefem kuchni restauracji Aruana w Serocku Witkiem Iwańskim. Żałuję, że pomimo kilku okazji nigdy tam nie dotarłam, bo zdobywają nagrody.
Studio zostało od wczoraj pięknie udekorowane, mam nadzieję, że choinka już zostanie, a mnie urzekły dekoracje stołu - poza blaszanymi kubkami, których tu nie przytoczę, ale to na eggnogg - bez wnikania sama nazwa mi wystarczy, by zignorować ten cały emaliowany koncept.
Ze ze względu na obecność martwych indyków i innej padliny zdecydowałam się na nalewkę, która ma być gotowa za 6 tygodni. Zobaczymy. Pod okiem sommeliera z tejże restauracji wreszcie zgodziłam się wlać do tej butelki tę jedną z najlepszych marsal... ale anyż do cynamonu przeforsowałam.
Przepis wyglądał mniej więcej tak (wiem, bo wyprodukowalam w sumie 5 butelek po 900 ml): 150 g suszonych śliwek kalifornijskich (ok. 14 szt.) posiekać i zalać z cynamonem (nie pokruszyłam swoich lasek, ale za to zmiażdżyłam tuzin ziaren anyżu) 300 ml wódki i 250 ml marsali. W razie potrzeby dopełnić czystą wodą, zawekować, ustawić w fajnie przygotowanym kąciku foto z upolowanymi gałązkami i upolować co powyżej i poniżej.
Na koniec chciałabym serdecznie pozdrowić Beatę i Lubomira Lipov, których dziś poznałam z wielką radością - i słusznie, bo od razu poczułam, że są to ludzie, których będę chciała pozdrawiać.
I już całkiem na koniec dodam, że można by policzyć, na jaki procent jest to odłożone - ale odsetki dopiero w przyszłym roku, bo jak doczytałam przepis, to okazało się, że po 6 tygodniach maceracji trzeba toto odcedzić i rozlać na 6 miesięcy do butelek...
Studio zostało od wczoraj pięknie udekorowane, mam nadzieję, że choinka już zostanie, a mnie urzekły dekoracje stołu - poza blaszanymi kubkami, których tu nie przytoczę, ale to na eggnogg - bez wnikania sama nazwa mi wystarczy, by zignorować ten cały emaliowany koncept.
Ze ze względu na obecność martwych indyków i innej padliny zdecydowałam się na nalewkę, która ma być gotowa za 6 tygodni. Zobaczymy. Pod okiem sommeliera z tejże restauracji wreszcie zgodziłam się wlać do tej butelki tę jedną z najlepszych marsal... ale anyż do cynamonu przeforsowałam.
Przepis wyglądał mniej więcej tak (wiem, bo wyprodukowalam w sumie 5 butelek po 900 ml): 150 g suszonych śliwek kalifornijskich (ok. 14 szt.) posiekać i zalać z cynamonem (nie pokruszyłam swoich lasek, ale za to zmiażdżyłam tuzin ziaren anyżu) 300 ml wódki i 250 ml marsali. W razie potrzeby dopełnić czystą wodą, zawekować, ustawić w fajnie przygotowanym kąciku foto z upolowanymi gałązkami i upolować co powyżej i poniżej.
Na koniec chciałabym serdecznie pozdrowić Beatę i Lubomira Lipov, których dziś poznałam z wielką radością - i słusznie, bo od razu poczułam, że są to ludzie, których będę chciała pozdrawiać.
I już całkiem na koniec dodam, że można by policzyć, na jaki procent jest to odłożone - ale odsetki dopiero w przyszłym roku, bo jak doczytałam przepis, to okazało się, że po 6 tygodniach maceracji trzeba toto odcedzić i rozlać na 6 miesięcy do butelek...
środa, 25 listopada 2015
Co jajem czyli ostatnie wysiłki
Ponieważ moje posiłki były ostatnio wysilone, a jednak zdjęcia zostały zrobione, zamieszczam dopiero.
Frytki z pietruszki, która miała być pasternakiem, z sosem sojowym zapewne Kikkoman mam nadzieję. Zjedzone na koniec dnia pracy.
Weekendowy placek śniadaniowy, sprawdzony z hummusem Sante z oliwkami i pomidorem. A placek z grubej semoliny z mąką z płatków owsianych, z wodą i suszonymi przyprawami (płatki papryki, czosnek niedźwiedzi, lubczyk) - zmiksowane na ciasto naleśnikowe i wykończone czarnuszką, a usmażone jak zwykle na mieszance oleju rzepakowego i brutalnej oliwy.
Surówka z surowej brukselki znowu z sosem słodkim czosnkowym TaoTao (20% cukru) i Kikkomanem oraz smażonym tempehem od Merapi - tym razem z sokiem z ekocytryny i prażonymi orzechami włoskimi. I baskijską papryką suszoną Piment bio d'Espelette A.O.P, www.ethiquable.coop.
I tu mała rada: nigdy nie ufaj orzechom włoskim (i każdym innym nasionom oleistym), których nie dostałaś czy nie dostałeś w hermetycznym opakowaniu, tak jak te na piernik od Palmy - ta ich kostka do pieczenia to prezent dla wroga.
Sałatka pycha tylko ten pierwszy kęs, to był pech...
No a teraz zachęta od pyszne.pl czyli jedzenie na zamówienie. Pośród 3 wegańskich miejsc wybrałam jedyne możliwe w owej opcji ze sprawdzonego już o dziwo pozytywnie LafLaf (o dziwo, bo wolę własne ekologiczne jedzenie!). I było bardzo pięknie. I tylko wycinek tego:
Za kuchnią i za stołem czyli dzień kulinarny
Dziś dzień kulinarny. Zamiast spotkania z Gellwe i Panią Marylą Rodowicz wybrałam gotowanie z Janem Kuroniem i obiad z laureatami konkursu Kuchni+. Ale po kolei. Najpierw warsztaty kulinarne w studio Cook Up przy ulicy Żeromskiego, towarzyszące premierze książki o sprytnym gotowaniu bez wyrzucania resztek. Popieram i znam się z bohaterem spotkania z licznych pokazów chociażby dla Biedronki - które, jak muszę powiedzieć, zawsze odbywają się w dobrych miejscach i z wielką klasą. Choć niestety często brak jej gościom, uniwmożliwiającym uchwycenie słów sommeliera. Zachęcona do tego, co robię zawsze, gdy tylko uda mi się nie znaleźć pretekstu do niegotowania, czyli do robienia swojego, postanowiłam pójść klasycznym tropem wyzwań, gdy dostrzegłam wielkie pęczki selerów naciowych. Wybrałam stanowisko z sałatkami, wiedząc, że nie zamierzam po prostu połączyć zawartość toreb z oliwą i octem, tylko coś wykreować. Efektem była sałatka, której nawet nie ma na zdjęciach, bowiem została rozdrapana przez liczne osoby z mężem włącznie. Oto ona. Sałatka z jarmużu i karmelizowanego selera naciowego pęczek selera pokrojony w jak najcieńsze plasterki, podsmażony na oliwie z 10 ziarnami anyżu (żałuję, że nie miałam czasu poszukać moździerza), ocet jabłkowy i balsamiczny, sos sojowy i syrop klonowy - po łyżce, a potem podlewaj, dusząc i smażąc seler umiejętnie, by skarmelizował. Udało się pomimo ciągłego wyłączania całej kuchenki tj. płyty zamiast swojego palnika. Pod koniec wrzuciłam duży kawałek imbiru i 5 ząbków czosnku, wszystko w drobnych kosteczkach i w marynacie octowo-sojowej. A na sam koniec 4 gałęzie solidnego koperku, posiekane. Do tego jarmuż Fit and Easy zblanszowany na stalowej patelni nad octem jabłkowym, 4 pomidory w szesnastkach (w jednych szesnastych części...), puszka drobnej czarnej fasoli, opłukanej częściowo wodą, 1/2 szkl. czarnych oliwek w połówkach oraz 1/3 szkl. podprażonych na sucho pestek dyni. Za suche podlałam jeszcze sosem sojowym i octem - do smaku, jak gotują w amerykańskich przepisach. Na co dzień daję znane sobie składniki w intuicyjnych ilościach i jest git. Tu jednak udało się, Jak Kuroń z ciekawością spożył całą porcję. I kilka osób się pożywiło, ale ja dopiero po lunchu, czyli później. A poźniej nastąpiła Ceremonia wręczenia certyfikatów "Kuchnia+ Poleca" w restauracji 2/3 na ul. Wilczej. Wegańskość menu potwierdziłam zawczasu. Wśród przedstawionych restauracji z różnych miast poza Warszawą znałam jedną z Gdańska, którą odwiedziłam w październiku. Teraz przystawką był krem z buraka ze sferycznym chrzanowym ravioli. - Jak smakuje? - pytano mnie. Nie wiem, bo czuję tylko sól. Ale pełnię bulionu warzywnego również - nie byłam w stanie wyczuć mięsa, choć nie mogłam go też wykluczyć. Zupy za dużo, sfer za mało, bo tylko trzy sztuki... I zabrakło mi urozmaicaczy - bo kilka kiełków microgreensów to za mało. Szef kuchni Marek Kropielnicki pochodzi z Anglii, czego trudno się domyślić przy krótkiej wypowiedzi. Jednak wie, że wegańskie to na bulionie warzywnym. Nadmienił to przy następnym daniu - risotto z buraka. Znowu? Zapytałam bezgłośnie, gdy inni obok bażanta jedli topinambury i drobne czipsy z jarmużu. Znowu. Czy ten ryż powinien być niedogotowany? Jestem pewna, że kasza to by było to, bo nie było znowu czego tak wchłaniać temu ryżowi. Gdyby jednak zawarł te truflowe aromaty, jakie były w wykończeniu dania... No ale w zgrabnym kopczyku tkwił jeden wielki czips z batata i jeden z buraka (dlaczego nie dostałam noża?), a na nich kiełki pora. I oliwa truflowa i plasterek najprawdziwszego grzyba - i nawet wino specjalne do tego (vegan organic Adobe merlot Reserva Chile 2013 - od Virgin Wines, jak zobaczyłam po czasie w necie). Można podsumować, że danie główne było z nutą wegańskiej wieprzowiny, bo to właśnie podobne do męskich hormonów androstenony dają truflom ten aromat, tak pożądany przez ludzi i świnie. I tylko pozostalo pytanie: czemu te orzechy włoskie w risotto były w takich wielkich kawałach - i dlaczego było to takie nudne... A deser wegański to nie może być burak - myślałam. Zapowiadała się równie bordowa gruszka (w czerwonym winie z przyprawami korzennmi i praliną z prażonego słonecznika i orzechów włoskich) w towarzystwie karmelizowanej kalarepy i sorbetu cytrynowego. Sorbet miałam szybko odsunąć, bo to na pewno cytryna z konserwantem, czyli migrena murowana. Co nie przeszkodziło mi tego spróbować, po czym zastanawiałam się, czy ten godzinny ból głowy to po winie, teflonie z patelni, gazie z podgrzewacza, czy espresso na koniec. I tak: karmelizowana kalarepa smakowała jak kalarepa, gruszka była jak gruszka, a posypka megasłodka. Lody topiły się na glut. Ten przepis był zainspirowany podpowiedziami współpracowników - chyba niesłusznie. I podsumowując mogę powiedzieć tak: na pewnym poziomie wszystko jest smaczne. Ograniczeniem jest to, czego ktoś nie może i nie chce jeść. I choć rzadko występują rażące błędy, zawsze wszystko mogłoby jednak być jeszcze lepsze. Chyba, że rzeczywiście zdarzy się taki moment, gdy naprawdę wszystko będzie idealne - bo to się zdarza, o czym wkrótce w końcu opowiem.
wtorek, 10 listopada 2015
Bee gees czyli przyjemność z Biedronki
Nie wiadomo jeszcze, jakiego rodzaju to będzie przyjemność ale bigos /czyli bee gees/ mojego męża jest przepyszny. Zasługa to koperkowej kapusty kiszonej w kubełku (wiem, wiem, plastik) z Biedronki która skądinąd miała same zalety, czyli bezkonserwantowość. 1 kg kapusty duszonej pod przykryciem z olejem rzepakowym z łyżką ksylitolu, 2 cebule podsmażone na oleju, szkl. suszonych grzybów zbieranych przeze mnie we wspominanych już lasach, w kawałkach, namoczonych przez 30 minut we wrzątku, pieprz, ziele angielskie i liść laurowy, sos sojowy Kikkomann, na końcu brązowe ekologiczne pieczarki - 1/4 szkl. gotowych, usmażone przeze mnie rano z sosem s. oczywiście. Z jedynej takiej uprawy tych przecudnych grzybków w Polsce.
Pięknie pyszne, idę po drugą porcję, ale co będzie dalej?
Jak to śpiewa wspomniana trupa, stayin alive... albo wręcz przeciwnie, bee gees okaże się kojącym sterany nerwami żołądek swoim eliksirem kapuścianym.
Pięknie pyszne, idę po drugą porcję, ale co będzie dalej?
Jak to śpiewa wspomniana trupa, stayin alive... albo wręcz przeciwnie, bee gees okaże się kojącym sterany nerwami żołądek swoim eliksirem kapuścianym.
niedziela, 8 listopada 2015
Komosa i full kokosa czyli siedem godzin bez jedzenia
Dziś przystąpiłam do realizacji planów, które leżały w szafkach i lodówce i wołały "jeść!"
W kolejności przeznaczenia do spożycia, to była sałatka z czerwoną komosą. Tu wersja nocna - z sałatą rzymską.
Najpierw ugotowałam komosę. Pokroiłam w piórka 2 małe czerwone cebule, w kostkę - 2 słodkie papryki: długą czerwoną i jędrną zieloną; dodałam natkę pietruszki (posiekaną, zamrożoną) i superdressing z soku z całej cytryny, sosu czosnkowego chili TaoTao, sosu sojowego Kikkoman, z oliwą extragorzką i czarnym pieprzem. Zamarynowane warzywa połączyłam z zimną kaszą.
Ale zanim to się stało, robiłam o wiele skomplikowańsze rzeczy.
Urodzinowe surowe oczywiście wegańskie "ciastko" kokosowo-gruszkowe. Brzmi mało skomplikowanie, ale jest wielkim wyczynem niewiadomego smaku.
No i batony. Dziś nie dość, że klasyka: surowy kokos-nerkowiec-daktyl-kakao-banan-cytryna, to jeszcze nowość: przekładańce, wuzety, zebry, było pomysłów na nazwę co nie miara, ale chyba będą zwykłe nadziewańce. Z białą warstwą kokosową - taką, jak spód "ciastka": 2 i 1/2 szkl. mąki kokosowej, 5 łyżek mąki owsianej, puszka mleczka kokosowego, 60 ml oleju kokosowego, 3 łyżki ksylitolu, łyżeczka cynamonu, szczypta soli, sok z 1 i 1/2 cytryny. Do batonów była połowa tego kitu.
A "ciastko" też będzie jutro - 3 gruszki zmiksowane ze skórką, sokiem całej cytryny, ziarenkami z laski wanilii i być może to przesada będzie wielka, ale 6 łyżkami babki jajowatej... Pod masę gruszkową poszła warstwa połówek miękkich daktyli. Na wierzch będą jutro daktyle pozostałe oraz posypka z skruszonych czipsów bananowych... I świeczki. I konfetti. I miętowy opłateczek, a dla pewności - dynamit.
Dodam tylko, że gdy gotuję, to nie jem. Siedem godzin minęło, kramik na dziś zamknięty.
***
PS. Pierwszy test. Ledwie zdążyłam ze zdjęciem...
No i degustacja tego cuda.
W kolejności przeznaczenia do spożycia, to była sałatka z czerwoną komosą. Tu wersja nocna - z sałatą rzymską.
Najpierw ugotowałam komosę. Pokroiłam w piórka 2 małe czerwone cebule, w kostkę - 2 słodkie papryki: długą czerwoną i jędrną zieloną; dodałam natkę pietruszki (posiekaną, zamrożoną) i superdressing z soku z całej cytryny, sosu czosnkowego chili TaoTao, sosu sojowego Kikkoman, z oliwą extragorzką i czarnym pieprzem. Zamarynowane warzywa połączyłam z zimną kaszą.
Ale zanim to się stało, robiłam o wiele skomplikowańsze rzeczy.
Urodzinowe surowe oczywiście wegańskie "ciastko" kokosowo-gruszkowe. Brzmi mało skomplikowanie, ale jest wielkim wyczynem niewiadomego smaku.
No i batony. Dziś nie dość, że klasyka: surowy kokos-nerkowiec-daktyl-kakao-banan-cytryna, to jeszcze nowość: przekładańce, wuzety, zebry, było pomysłów na nazwę co nie miara, ale chyba będą zwykłe nadziewańce. Z białą warstwą kokosową - taką, jak spód "ciastka": 2 i 1/2 szkl. mąki kokosowej, 5 łyżek mąki owsianej, puszka mleczka kokosowego, 60 ml oleju kokosowego, 3 łyżki ksylitolu, łyżeczka cynamonu, szczypta soli, sok z 1 i 1/2 cytryny. Do batonów była połowa tego kitu.
A "ciastko" też będzie jutro - 3 gruszki zmiksowane ze skórką, sokiem całej cytryny, ziarenkami z laski wanilii i być może to przesada będzie wielka, ale 6 łyżkami babki jajowatej... Pod masę gruszkową poszła warstwa połówek miękkich daktyli. Na wierzch będą jutro daktyle pozostałe oraz posypka z skruszonych czipsów bananowych... I świeczki. I konfetti. I miętowy opłateczek, a dla pewności - dynamit.
Dodam tylko, że gdy gotuję, to nie jem. Siedem godzin minęło, kramik na dziś zamknięty.
***
PS. Pierwszy test. Ledwie zdążyłam ze zdjęciem...
No i degustacja tego cuda.
sobota, 7 listopada 2015
To co ja w ogóle jem czyli nieliczne wysiłki
Robienie zdjęć wymaga dobrego oświetlenia, a ja żyję w mroku. Ale oto moje nieliczne wysiłki...
To wczorajsza sałatka z surowej brukselki. Na wierzchu pokruszony tempeh, gotowy już w postaci smażonej, i sos czosnkowy TaoTao z sojowym Kikkomana, octem ryżowym, natką i gomashio z prażonego sezamu utartego z suszonymi glonami i solą himalajską.
To wczorajsza sałatka z surowej brukselki. Na wierzchu pokruszony tempeh, gotowy już w postaci smażonej, i sos czosnkowy TaoTao z sojowym Kikkomana, octem ryżowym, natką i gomashio z prażonego sezamu utartego z suszonymi glonami i solą himalajską.
A to ulubione śniadanie w tym wspaniałym czasie gdy można mieć maliny i jeżyny... Płatki koniecznie jaglane, a najchętniej i owsiane, i najlepiej banan (choć tu musiało wystarczyć jabłko) i naturalne mleczko sojowe.
A to wegańskie "sashimi" ze smażonego tempehu. Z bezmlecznym chrzanem i musztardą Dijon, sałatą masłową z pomidorem, zielonymi oliwkami i smażoną cebulką.
czwartek, 5 listopada 2015
Dola niedola czyli granice weny
Czy istnieje pewna liczba słów, które
mogę (przynajmniej z sensem) każdego dnia napisać i wypowiedzieć?
Czy marnując tę „kwotę” słów (ang. „quota” – przydział, limit) na klepanie e-maili, bezsensowne gadanie czy tym
bardziej – drenujące energię utarczki, mam niedobór weny, czyli
natchnienia do tworzenia esencji? W moim przypadku to pisanie
artykułów, a skoro chcę pisać nie tylko o moim głównym
czasowniku („jeść”) – również ten blog. W związku z
wielogodzinnym gadaniem bzdur i płytkimi tematami bieżącego życia,
moja dola może okazać się wyczerpana.
Zamiast jednak wpadać w szaleństwo, warto zainwestować w swoje zdrowie i dobre samopoczucie, przygotowując coś arcyzdrowego i przy okazji przepysznego – tak, że można jeść słodycze na co dzień i zamiast wyrzutów sumienia mieć poczucie dobrze zainwestowanych kalorii. Dlatego właśnie robię surowe i prażone batony – o czym już wkrótce. Na razie jednak myślę intensywnie o przepisach ze strony nouveauraw.com – i gromadzę składniki.
Dla inspiracji kilka zdjęć.
Każdy chyba zna jakąś historię
bezpłodnego autora, który próbuje wycisnąć z siebie perłę
geniuszu, jeśli mogę to tak ująć. Nie każdemu jednak wychodzi
„Lśnienie”, jeśli mogę tak to metaforycznie zestawić. W moim
przypadku zachować sens wypowiedzi, kiedy wokół zawierucha – to
całkiem niemożliwe.
Zamiast jednak wpadać w szaleństwo, warto zainwestować w swoje zdrowie i dobre samopoczucie, przygotowując coś arcyzdrowego i przy okazji przepysznego – tak, że można jeść słodycze na co dzień i zamiast wyrzutów sumienia mieć poczucie dobrze zainwestowanych kalorii. Dlatego właśnie robię surowe i prażone batony – o czym już wkrótce. Na razie jednak myślę intensywnie o przepisach ze strony nouveauraw.com – i gromadzę składniki.
Dla inspiracji kilka zdjęć.
Ponieważ nie liczę na znalezienie i
wydanie masy kasy na mąkę z „tygrysich orzechów” (tiger nut)
– jak na razie widziałam coś w ten deseń tylko w sklepie wędkarskim. Ale to
były kulki z mąki i syropu z tego orzecha, ponoć atraktant „dla”
karpi – z naturalnym sodzikiem, więc może zrobić z nich ten
spód... Żartuję, bo mam mąkę z orzecha kokosowego, mleczko
kokosowe, olej kokosowy, czipsy kokosowe i napój kokosowy. Dzięki
nim moja niedola powinna jak za dotknięciem kokosa zamienić się w dolę – chyba że będzie tak
pięknie, jak z dynią...
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)























