środa, 25 listopada 2015
Za kuchnią i za stołem czyli dzień kulinarny
Dziś dzień kulinarny. Zamiast spotkania z Gellwe i Panią Marylą Rodowicz wybrałam gotowanie z Janem Kuroniem i obiad z laureatami konkursu Kuchni+. Ale po kolei. Najpierw warsztaty kulinarne w studio Cook Up przy ulicy Żeromskiego, towarzyszące premierze książki o sprytnym gotowaniu bez wyrzucania resztek. Popieram i znam się z bohaterem spotkania z licznych pokazów chociażby dla Biedronki - które, jak muszę powiedzieć, zawsze odbywają się w dobrych miejscach i z wielką klasą. Choć niestety często brak jej gościom, uniwmożliwiającym uchwycenie słów sommeliera. Zachęcona do tego, co robię zawsze, gdy tylko uda mi się nie znaleźć pretekstu do niegotowania, czyli do robienia swojego, postanowiłam pójść klasycznym tropem wyzwań, gdy dostrzegłam wielkie pęczki selerów naciowych. Wybrałam stanowisko z sałatkami, wiedząc, że nie zamierzam po prostu połączyć zawartość toreb z oliwą i octem, tylko coś wykreować. Efektem była sałatka, której nawet nie ma na zdjęciach, bowiem została rozdrapana przez liczne osoby z mężem włącznie. Oto ona. Sałatka z jarmużu i karmelizowanego selera naciowego pęczek selera pokrojony w jak najcieńsze plasterki, podsmażony na oliwie z 10 ziarnami anyżu (żałuję, że nie miałam czasu poszukać moździerza), ocet jabłkowy i balsamiczny, sos sojowy i syrop klonowy - po łyżce, a potem podlewaj, dusząc i smażąc seler umiejętnie, by skarmelizował. Udało się pomimo ciągłego wyłączania całej kuchenki tj. płyty zamiast swojego palnika. Pod koniec wrzuciłam duży kawałek imbiru i 5 ząbków czosnku, wszystko w drobnych kosteczkach i w marynacie octowo-sojowej. A na sam koniec 4 gałęzie solidnego koperku, posiekane. Do tego jarmuż Fit and Easy zblanszowany na stalowej patelni nad octem jabłkowym, 4 pomidory w szesnastkach (w jednych szesnastych części...), puszka drobnej czarnej fasoli, opłukanej częściowo wodą, 1/2 szkl. czarnych oliwek w połówkach oraz 1/3 szkl. podprażonych na sucho pestek dyni. Za suche podlałam jeszcze sosem sojowym i octem - do smaku, jak gotują w amerykańskich przepisach. Na co dzień daję znane sobie składniki w intuicyjnych ilościach i jest git. Tu jednak udało się, Jak Kuroń z ciekawością spożył całą porcję. I kilka osób się pożywiło, ale ja dopiero po lunchu, czyli później. A poźniej nastąpiła Ceremonia wręczenia certyfikatów "Kuchnia+ Poleca" w restauracji 2/3 na ul. Wilczej. Wegańskość menu potwierdziłam zawczasu. Wśród przedstawionych restauracji z różnych miast poza Warszawą znałam jedną z Gdańska, którą odwiedziłam w październiku. Teraz przystawką był krem z buraka ze sferycznym chrzanowym ravioli. - Jak smakuje? - pytano mnie. Nie wiem, bo czuję tylko sól. Ale pełnię bulionu warzywnego również - nie byłam w stanie wyczuć mięsa, choć nie mogłam go też wykluczyć. Zupy za dużo, sfer za mało, bo tylko trzy sztuki... I zabrakło mi urozmaicaczy - bo kilka kiełków microgreensów to za mało. Szef kuchni Marek Kropielnicki pochodzi z Anglii, czego trudno się domyślić przy krótkiej wypowiedzi. Jednak wie, że wegańskie to na bulionie warzywnym. Nadmienił to przy następnym daniu - risotto z buraka. Znowu? Zapytałam bezgłośnie, gdy inni obok bażanta jedli topinambury i drobne czipsy z jarmużu. Znowu. Czy ten ryż powinien być niedogotowany? Jestem pewna, że kasza to by było to, bo nie było znowu czego tak wchłaniać temu ryżowi. Gdyby jednak zawarł te truflowe aromaty, jakie były w wykończeniu dania... No ale w zgrabnym kopczyku tkwił jeden wielki czips z batata i jeden z buraka (dlaczego nie dostałam noża?), a na nich kiełki pora. I oliwa truflowa i plasterek najprawdziwszego grzyba - i nawet wino specjalne do tego (vegan organic Adobe merlot Reserva Chile 2013 - od Virgin Wines, jak zobaczyłam po czasie w necie). Można podsumować, że danie główne było z nutą wegańskiej wieprzowiny, bo to właśnie podobne do męskich hormonów androstenony dają truflom ten aromat, tak pożądany przez ludzi i świnie. I tylko pozostalo pytanie: czemu te orzechy włoskie w risotto były w takich wielkich kawałach - i dlaczego było to takie nudne... A deser wegański to nie może być burak - myślałam. Zapowiadała się równie bordowa gruszka (w czerwonym winie z przyprawami korzennmi i praliną z prażonego słonecznika i orzechów włoskich) w towarzystwie karmelizowanej kalarepy i sorbetu cytrynowego. Sorbet miałam szybko odsunąć, bo to na pewno cytryna z konserwantem, czyli migrena murowana. Co nie przeszkodziło mi tego spróbować, po czym zastanawiałam się, czy ten godzinny ból głowy to po winie, teflonie z patelni, gazie z podgrzewacza, czy espresso na koniec. I tak: karmelizowana kalarepa smakowała jak kalarepa, gruszka była jak gruszka, a posypka megasłodka. Lody topiły się na glut. Ten przepis był zainspirowany podpowiedziami współpracowników - chyba niesłusznie. I podsumowując mogę powiedzieć tak: na pewnym poziomie wszystko jest smaczne. Ograniczeniem jest to, czego ktoś nie może i nie chce jeść. I choć rzadko występują rażące błędy, zawsze wszystko mogłoby jednak być jeszcze lepsze. Chyba, że rzeczywiście zdarzy się taki moment, gdy naprawdę wszystko będzie idealne - bo to się zdarza, o czym wkrótce w końcu opowiem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz